Zawsze w szkole uczono mnie, że wszystko ma swój wstęp, rozwinięcie
i zakończenie. Natomiast wg francuskiej szkoły dziennikarskiej do spraw podchodzi się zagadnieniowo: formułując tezę, antytezę i syntezę.
W przypadku mojej przygody wędkarskiej, tezą jest pytanie: „Czy stać mnie, amatora żeby pojechać na ryby za wielką wodę?” Nie chodzi w tym przypadku o Wisłę i jej praski brzeg, lecz o Bałtyk. Antytezą jest stare jak świat powiedzenie rodem z bajki o smerfach, pewnego małego jegomościa w niebieskich pantalonach: „Na pewno się nie uda.” Syntezą zaś i rozwiązaniem, przypadkowe znalezienie w wyszukiwarce internetowej hasła „Activ holidays” i wszystko co potem następuje.
Mam pewien delikatny plan
Decyzje o planowanej eskapadzie należy podejmować z dużym wyprzedzeniem, jako, że zawsze najwięcej kłopotów sprawia zebranie ekipy, wybór miejsca i ustalenie optymalnego czasu (dla brań ryb i możliwości urlopowych uczestników). Nie przypadkowo piszę o eskapadzie, bo nie jest to bynajmniej niedzielna wycieczka nad Jeziorkę. Wszystko musi być zaplanowane, dlatego lepiej zdać się, oprócz swego doświadczenia, na pomoc fachowców organizujących takie wyprawy.
Cel jawi mi się przed oczami
Zebranie organizacyjne w styczniu i wybór miejsca – Dragso, Szwecja. Jest blisko, zaledwie 20 km od Karlskrony. Łatwy dojazd do Gdyni i potem promem do Szwecji. Łowienie takie jak lubimy na morzu. Choć właściwie na szkierach, czyli obszarze mieszającym słodką wodę z rzek i słoną z morza. Wszystko poprzecinane ponad setką wysepek – możliwości praktycznie ograniczone tylko ilością paliwa w baku łódki i zdrowym rozsądkiem. To jest teren, który stawia wyzwanie i na którym przyjdzie nam zabawić się w tropicieli Zębali. Tak, właśnie szczupaków, bo to one stanowią główny cel podróży i są najpospoliciej występującym tak gatunkiem.
Widziałem, oniemiałem
Na miejscu wspaniale wyposażone domki 4 i 6-cio osobowe z salonem, łazienką i kuchnią. Szwedzki kucharz z „Muppet show” sam zadbał o wszystko, nie trzeba nic ze sobą zabierać. Są talerze, sztućce, garnki, patelnie, kieliszki, środki chemiczne, ręczniki kuchenne, tace, deski, otwieracze… Widok z okna jest urzekający. W odległości 50m pomost z zaprzężonymi jak ogiery wspaniałymi aluminiowymi, płaskodennymi łódkami, wyposażonymi w 25-cio konne silniki. Mają całkiem niezłe osiągi, należy jednak pamiętać, że maksymalna dozwolona prędkość w granicach miasta wynosi 5 węzłów.
Niecierpliwość nagrodzona
Jesteśmy na miejscu zaledwie od 15 minut. Otrzymaliśmy już cały niezbędny sprzęt: kotwice, kamizelki ratunkowe, zbiorniki z paliwem, wiosła oraz niezbędne mapy batymetryczne akwenu. Nie pomyśleliśmy nawet o rozpakowaniu. Jest godzina 20.30, a więc może jeszcze coś się przydarzy… Drżącymi rękami wyciągamy lekkie zestawy i biegniemy, tak biegniemy na pomost. Kilka rzutów i okoniowa przygrywka odegrana. Masełko delikatnie skwierczy, nozdrza drażni delikatnie kwaśny zapach cytrynki, w ustach już czuć chrupiąca skórkę garbusa. W ręku najlepszy przyjaciel mężczyzny – koniecznie w kufelku… Czy może być piękniej?
Oczywiście że może, bo to jest zaledwie, zagrane w tempie allegro – preludium. Już od świtu studiowanie mapy i przypomnienie porad gospodarza. Ubrania dorszowe, ortalionowe, na cebulkę. Jeszcze tylko kamizelki, jeszcze tylko przynętowe skrzyneczki, jeszcze tylko okulary, jeszcze tylko – gotowi, wypływamy. Porzucając narodowe tradycje pamiętamy, ze na łódkach nie wolno przyjmować płynów reklamowanych z przymrużeniem oka – policja wodna czuwa. Po pierwszych doświadczeniach rezygnujemy z łapania z łódek, przestawiamy się na cumowanie do wysp i ich obławianie z brzegu.
Grube ryby
Na efekty nie czekamy długo. Woda przejrzysta, spokojna, ręka pewna. Sielankę przerywa tylko szum plecionki, terkot hamulca i krótkie „Siedzi”. Adrenalina skacze jak na bungee, wszystkie brania widać jak na dłoni. Szczupaki leniwie odprowadzają przynętę na jakieś 4 – 5m od brzegu i odpływają. Powtarza się to 3-4 razy. Zmiana tempa i charakterystyczne przytrzymanie. Próba murowania do dna, odjazd, efektowna wodna fontanna, jazda na ogonie – nigdy czegoś takiego na oczy nie widziałem – zakotłowanie, wyskok – istny wędkarski matrix. Potem jeszcze jedna próba odjazdu – im dłuższa zabawa, tym lepiej. Wreszcie nagroda, szczupak jest nasz. Potem wprawne odhaczenie z użyciem rozwieracza i prezydenckie ułaskawienie. Szczupak wraca do macierzy.
Nasz guru, opierający swój przydomek na niesamowitym wyczuciu doboru przynęty i miejsca oraz równie niesamowitym szczęściu ustanawia wynikiem 6,6 kg rekord. Autor niniejszego tekstu próbując mu dorównać i dbając o posiłek dla ekipy, holuje z wody – obiad, w postaci 3 okazów, odpowiednio ważących: 4; 4,5 i 4,6 kg. Będzie co zjeść. Wskazówka – zabierzcie ze sobą białe wytrawne wino i pod koniec smażenia szczupaka namoczonego uprzednio w mleku i posypanego mąką, podlejcie go na patelni. Mięso nabiera wtedy jędrności i wyrazistego smaku.
Rozmiar wysp sprawia, że praktycznie wszyscy się widzimy. Rozmawiamy, wymieniamy uwagi, okrzyki, porady. Naprawdę integrujący wyjazd. Humory dopisują, ryby też. Kolejna wskazówka, najlepiej chodzić parami. Gdy następuje branie, kompan powinien odłożyć sprzęt i pomóc wyciągnąć, pośród licznych skałek, wyholowaną rybę.
Po podliczeniu, do południa mamy wszyscy na koncie kilka ładnych szczupaków i jednego obrażonego chwilowo kolegę. „Ja mam wypuścić tego szczupaka? Przecież on prawie czwórkę waży, ja w życiu takiego nie złapałem, a wy mi mówicie żeby odpłyną jako wolny obywatel Szwecji? To ja tyle kilometrów za nim… no dobra, robię to tylko dla was”. Humanitaryzm opłacił się. Następnego dnia trafi sztukę ważącą 5,7 kg!
Na co łapiemy, przecież wam, ja amator, nie powiem – jako wieloletni praktycy wiecie lepiej. Proponuje jednak nie zaniedbywać w swoim arsenale żadnego rodzaju przynęty – na miejscu duży wybór, ale relatywnie drogo. Ja osobiście preferowałem… a zresztą popatrzcie na fotografię.
Specialite
Wyjazd powinien stanowić planowo skomponowaną całość, monolit. Nie powinno się zapomnieć o żadnym aspekcie i wtedy gwarantuję – będziecie wspominali go przez cały rok, lub do następnej okazji. Pisze o tym myśląc, o jednej z immanentnych czynności człowieka, którą po prostu musi wykonywać… Rozmnażanie… też, ale tym razem to nie to… Oddychanie…. blisko…. Jedzenie – strzał w dziesiątkę. Wyjeżdżając pamiętajmy o podniebieniu, bo będzie okazja je przetestować. Przygotujmy menu (oparte na rybach oczywiście) i zabierzmy wszystkie (oprócz ryb oczywiście) niezbędne składniki i komponenty przyszłych potraw.
Przygotowana z sercem, z dodatkiem emocji, okraszona inwencją i podana z gracją potrawa, na pewno wpływa kojąco na ekipę po ciężkim wędkowaniu. Stanowi kropkę nad „i”, dopełnienie wspólnie spędzonego dnia. Jeszcze może kiedyś, da Bóg, podzielić się kulinarnymi sekretami, a na razie musi znowu wystarczyć fotka.
Nieoczekiwana beloniada
Chwila odmiany. Jako dorszowcy, nie możemy przepuścić okazji, aby trochę postukać o dno ciężkimi przynętami na dołkach. Efekt co prawda mizerny, ale ten dryf, ten szum fal, to słoneczko i wiaterek, to dno… Jak to dno? Przecież byliśmy na prawie 20m! Rzeczywiście dno, widoczne na jakieś 2 metry. Szybka decyzja i spuszczamy ciężarek kotwiczny.
Dwa rzuty rozpoznawcze i już wiemy, że trafiliśmy na belonowe eldorado. W ruch idą płytko schodzące woblery oraz lekkie wahadłówki. Prowadzenie szybkie, bez zmiany rytmu, agresywne. Nie przesadzę jak powiem, że co piąty rzut to belona. Przyznam się, że walka wysmukłej belony to jeszcze ciekawszy spektakl niż z udziałem poczciwego Zębala. Wyskoki, stawianie ciała bokiem, rolowanie na okrętkę, szarpanie – wszystko na naszych oczach w płytkiej przejrzystej wodzie – tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć. Przez niespełna 45 minut każdy z nas ma zaliczone po 6-8 sztuk Wskazówka, jeśli będziecie serwowali belonę (a jest bardzo smaczna, ma jędrne zbite mięso, nieco kwaskowe, podobne do kurczaka) wybrance serca, poinformujcie ją, że zielony kolor ości to nie wynik starości ryby, ale jej składu bogatego w fosfor.
Nie tylko ryby
Będąc w Dragso, czy pewnie gdziekolwiek indziej w Szwecji, zobaczycie, że taka wyprawa to nie tylko ryby. To wspólne przebywanie, jedzenie, stawianie czoła przeszkodom i aurze wspólne, śmiechy, dobieranie przynęt, wreszcie to niezapomniana przyroda. Zarówno fauna, flora jak i urzekający surowy krajobraz sprawia, że wszystko dopełnia do jedności, nie pozostawiając miejsca na ułamki.
Słonik pomógł
Jeśli dotrwaliście do tego miejsca artykułu, to zapewne jest w nim coś, a właściwie jest coś w Szwecji, co przyciąga… Zastanawiacie się pewnie, czy i was stać kiedyś będzie na taką podróż?
Zarabiam średnio, nie narzekam. Sprzęt mam wcale nie z najwyższej półki. Ot, dwa kije: 20 i 30 gram. Dwa kołowrotki. Kompletuje go powoli, etapami, co miesiąc jakiś drobiazg. A w sprawie pokrycia kosztów wyjazdu zawsze z pomocą przychodzi mi przysłowiowa świnka, a w moim przypadku słonik moich córek. Tak, słonik – skarbonka. Zawsze na wiosnę zaczynam do niego wrzucać bilon. Nawet nie ten dwukolorowy, tylko ten najmniejszy. Ważna jest systematyka, tak aby na następnego Maja, móc się cieszyć przyrostem wagi mojego zwierzątka. Wierzcie lub nie, zawartość jego krągłego brzuszka pokrywa 75% wydatków. Resztę pozostawiam żonie i opatrzności… Mam nadzieję do zobaczenia… tam….